Albert Krapiec Homilia Jana Gory

16 maja 2008 r. uroczystości pogrzebowe o. Alberta M. Krąpca OP

Podczas mszy św. pogrzebowej homilię, w formie listu do o. Alberta wygłosił o. Jan Góra OP:

Poznań, dnia 9 maja – Lublin 16 maja 2008

Kochany Ojcze Albercie!

Nigdy wcześniej nie pisywaliśmy do siebie listów. Nie było takiej potrzeby. Nie był to też sposób naszego kontaktu. W razie potrzeby wystarczyło zadzwonić. Dzisiaj napisanie tego listu odczuwam jako ciążącą na mnie powinność. Coś Ci przecież zawdzięczam.

O Twojej, Ojcze, śmierci dowiedziałem się, gdy do dyżurnego pokoju w duszpasterstwie akademickim w Poznaniu, w którym siedzę całymi dniami, wpadł zaaferowany ojciec Nikodem i machając rękami, jakby sam nie wiedząc, co zrobić z informacją, którą trzymał w zanadrzu, wyrzucił z siebie: przed chwilą zmarł ojciec Krąpiec…

Oniemiałem. Zmówiliśmy modlitwę. I jedno słowo – ogromna strata – cisnęło mi się do głowy. Zanim dotarły do mnie szczegóły Twojej śmierci, trawiło mnie poczucie wielkiej wyrwy, jaka powstała wraz z Twoim odejściem. Nieubłagany wiatr wyrwał z ziemi wielkie drzewo. Teraz potrzeba będzie dużo czasu zanim w tym miejscu cokolwiek urośnie.

Żyjąc na codzień niezwykle skromnie, chodząc pieszo na uniwersytet, biorąc jedzenie z klasztornej kuchni do blaszanych menażek,byłeś jednak wielkim panem. To dzięki prawdzie, której służyłeś. Miałeś też dystans do wielu zawirowań, mód i trendów, wolny byłeś od wielu zależności czy zobowiązań.Przestając z Tobą, zawsze doświadczałem, że jesteś wielkie panisko, arystokrata duchowy żyjący swoim własnym życiem, a nie życiem cudzym, czy życiem z odbicia.

Byłeś wielkim miłośnikiem Ojczyzny, jej dziejów i kultury. Przykładałeś ręce do pomnożenia jej dziedzictwa.

Kochany Ojcze Albercie!

Byłeś dominikaninem z krwi i kości. Dominikaninem do szpiku kości, do bólu, jak mawia nasza młodzież. Byłeś cudowną osobowością, promieniującą wiarą i mądrością, żartem i metaforą na takim poziomie, że niektórym brakowało już tlenu. Byłeś człowiekiem wielkiej dziecięcej wprost wiary. W tej wierze znajdowałeś sens dla wszystkiego, co robiłeś, a przede wszystkim dla tego, jak żyłeś. Widywałem Cię z różańcem w ręce, jak spacerowałeś po klasztornym korytarzu zanurzony w modlitwie.

Kochany Ojcze!

Byłeś filozofem, profesorem, rektorem, doktorem honoris causa multiplex, członkiem akademii i stowarzyszeń. Znałeś myśl Arystotelesa i Świętego Tomasza z Akwinu, jak mało kto na świecie. Uprawiałeś tomizm i zajmowałeś się filozofią rzeczywistości. Podtrzymywałeś wielkie dziedzictwo zakonu, nurt filozofii tomistycznej, tej obiektywnej, bo realistycznej. I robiłeś to heroicznie w czasach, kiedy wiara nie miewa już wsparcia ze strony filozofii.

Skończyły się bowiem czasy, w których filozofia proponowała człowiekowi obraz świata i sama miała w nim odpowiednie miejsce. Od Kanta jedność myśli filozoficznej uległa coraz to większemu rozbiciu. Nawet filozofowie nie mogą zmienić tego faktu, że ich poglądy nie są już jedną filozofią, którą każdy akceptuje, ale są one tylko jedną z wielu filozofii. Dzisiaj nie istnieje już tylko jedna filozofia, ale filozofie. Przyjęcie zaś którejś z nich, nie jest przyjęciem ogólnego dziedzictwa ludzkiego ducha, lecz decyzją, którą można uzasadniać. Decyzja wyboru jakiejś filozofii staje się jednocześnie opowiedzeniem się przeciwko innym stanowiskom, które także można uzasadniać. Wiara nie ma już trwałego i pewnego oparcia w przestrzeni ludzkiego myślenia, a jej próby znalezienia takiej podstawy bywają często bezsilne.

W takiej sytuacji kulturowej, Kochany Ojcze Albercie, tworzyłeś swoją filozoficzną szkołę, dzielnie opierając się subiektywizmowi i utylitaryzmowi. Służyłeś mądrości. Trwałeś samotnie, a z latami stworzyłeś wspólnotę, szkołę ludzi myślących realistycznie i twórczo. W tym myśleniu, naczelne miejsce zarezerwowane było dla Boga, później dla człowieka. Kochany Ojcze, nie zabrałeś nikomu pola, aleś je sam wykarczował i heroicznie uprawiał, zapraszając do tej uprawy kolejnych oraczy i siewców, którzy byli gotowi i zdolni wytrzymać spiekotę południa. Niestety, zabrakło tutaj dominikanów.

Sam byłeś twórczy. Nikomu nic nie ukradłeś. Inni kradli od Ciebie. Ale Ty się tym nie przejmowałeś, nawet zdawałeś się cieszyć, bo to, co inni musieli ukraść, Ty i tak wymyśliłeś. W sytuacji niesprzyjającej, bo w oparach ideologii komunistycznej, stworzyłeś szkołę niezależnego, pełnego realizmu myślenia, dającą Tobie samemu i współpracownikom przestrzeń niezależności i wolności, oraz swoistego nieskrępowania.

Ta Twoja wolność szokowała, żenowała osoby pospinane niewolą systemu czy niesamodzielnością myśli własnej. Obawiano się Ciebie nawet w zakonie i wielu uważało, że jesteś niebezpieczny, bo gorszysz myśleniem maluczkich. Jako takiego izolowano Cię od formacji młodzieży zakonnej z obawy przed zapowietrzeniem. Niektórzy, nie rozumiejąc Twojej myśli, zawczasu i na wszelki wypadek machali z dezaprobatą rękami, niezdolni, do sformułowania argumentu. Ta pseudo wyższość ludzi nieskażonych wysiłkiem myślenia, czy dowcipem niezrozumienia, czyniła Cię bezradnym i bezbronnym. Triumfowała nadęta bezmyślność i politykierstwo.

Tymczasem Ty trwałeś. Zmieniały się rządy w Polsce, zmieniali się prowincjałowie, a Ty byłeś, ciągle byłeś, ojcem Albertem Krąpcem w swojej celi najpierw tej z balkonem z widokiem na zamek a później tej nad bramą w klasztorze lubelskim przy ulicy Złotej 9. To tam odwiedzałem Cię za każdym razem podczas pobytu w Lublinie. I Ty przyjmowałeś mnie ze wzruszeniem.

Skąd się to brało, nie wiem. Przecież nie byłem z branży, nie należałem do Twojej filozoficznej jaskini. Być może z tego, że kiedy wstąpiłem do zakonu, mój wuj, profesor Marian Plezia, Twój kolega z lat dawnych, zwierzył Ci się, że taki chłopak z rodziny wstąpił do jego zakonu. Na to miałeś poradzić wujowi, aby mnie zapraszał do siebie do domu w Krakowie, tak abym przypadkiem nie stracił więzi rodzinnych i nie wyzbył się uczuć ludzkich, podczas zakonnej formacji. Dlatego też bywałem u wujostwa w Krakowie na ciastkach i herbacie, mając możliwość rozmowy z uczonym wujem, co niezwykle wpływało na mój rozwój i horyzonty, a przede wszystkim na owe więzi i relacje emocjonalne, które tyle problemów nastręczają dojrzewającemu mężczyźnie.

Dla nas, młodych kiedyś dominikanów, byłeś filarem, punktem odniesienia. Po prostu byłeś i dobrze, że byłeś. Nie bałeś się ideologów partyjnych, kościelnych czy zakonnych. Byłeś i miałeś swoje zdanie. To mi imponowało.

Ideologie przemijały jak wiatr, a Ty byłeś. Przypomina mi się tutaj tłumaczenie pewnej baletnicy, którą pytałem, dlaczego tamta jedna jest primabaleriną, a wy tańczycie w zespole. Wtedy ona odpowiedziała mi: bo widzi ojciec, jak ona tańczy, to po prostu jest i scena jest pełna. A nas musi być dużo, aby zapełnić tę scenę i mimo to i tak jeszcze sporo miejsca pozostaje. Podobnie było z Tobą, Kochany Ojcze Albercie. Ty po prostu byłeś. I w razie potrzeby, kilkoma zręcznymi zdaniami odpowiadałeś na moje pytania. A ja, jak dziecko zadowolony, odchodziłem ciesząc się odpowiedzią.

Nigdy nie zapomnę naszych spotkań, krótkich, ale zawsze serdecznych. Nawiedzałem Cię w Twojej lubelskiej norze zawalonej książkami i drobnym przedmiotami, które Ci wydzierałem zawsze – na pamiątkę. Ostatnimi laty pomagał mi w tym ojciec Tomasz Dostani, młodszy współbrat z Lublina. Tak wyciągnęliśmy od Ciebie papieskie pióro, rzeźbę Ojca Świętego Jana Pawła II – kopię pomnika z dziedzińca uniwersytetu czy Twój portret. Zawsze częstowałeś nas łykiem krupniaku, nalewki, czy przewyborną mocną kawą. Częstowałeś nas dowcipem, żartem, który pokazywał Twoją przestrzeń wolności i dystansu. Nigdy nie trywializowałeś spraw Bożych. To nas budowało.

Byłeś tytanem pracy. Obok wiary w Boga praca była Twoim wyznaniem. Tak żyłeś i tak umarłeś, przy pracy, przy biurku, poprawiając swój artykuł do encyklopedii filozoficznej, Twojego najukochańszego dziecka, zrodzonego w wieku dojrzałym.

Kochany Ojcze Albercie!

Ze wzruszeniem patrzyliśmy, jak ostatnimi laty wyzwoliła się w Tobie uczuciowość i tkliwość dla ludzi i ziem na Wschodzie, gdzie się urodziłeś. Wielokrotnie tam jeździłeś z wykładami i posługą duszpasterską. Kładąc fundament kultury chrześcijańskiej i umacniając wiarę posługą myślenia.

Nie żyłeś nadaremnie. Pozostawiłeś nam cząstkę siebie. A dla nas byłeś punktem odniesienia. Nie bałeś się, bo dzięki Bogu, byłeś sobą. Widocznie ta Twoja wiara i ta Twoja filozofia dawały Ci siłę, abyś był sobą, nikim innym tylko sobą i dawały Ci siłę do tego, aby tak sensownie żyć i pracować.

W naszym świecie zmieniających się trendów i ideologii pozostawiłeś Ojczyźnie i Kościołowi cząstkę myślenia realistycznego, rzeczywistego, określając, że Ojczyzna to nie tylko piękne myśli, wiersze i piosenki, nie tylko nabożeństwa i akademie, ale – konkretna ziemia i mieszkający na niej konkretni ludzie – tworzący kulturę, wierzący w realnie istniejącego Boga i zdążający do rzeczywistej niebieskiej ojczyzny.

A zatem, do zobaczenia, Kochany Ojcze Albercie! Bo kiedy znowu się spotkamy liczę, że jak zawsze, poczęstujesz nas przewyborną nalewką i doskonale zaparzoną kawą, uraczysz nas dowcipem i ubogacisz wiarą w sens tego wszystkiego, co nas dzięki Bogu otacza – czym Ty sam żyłeś i czego nas nauczałeś.

Niech Prawda, której służyłeś Cię wyzwoli,
Dobro, które czyniłeś niech Cię zachowa i unieśmiertelni,
a Jezus Zmartwychwstały, który Cię wybrał i powołał,
i któremu Ty zawierzyłeś,
niech będzie Twoim Zbawicielem i życiem wiecznym. Amen.